Sytuacja w Centrum Zdrowia Dziecka pokazuje dobitnie, że stosunki
między pracodawcami i pracownikami - bez względu na to, czy instytucja jest państwowa czy
prywatna - są chore. 27 lat wolności i gospodarki rynkowej nie
wystarczyło na ich uregulowanie.
Dziś znowu postpeerelowska hydra destabilizuje sytuację polityczną w kraju.
W
normalnych warunkach pies z kulawą nogą nie interesowałby się (dotyczy to większości innych zakładów pracy w Polsce) negocjacjami
pracodawcy z częścią personelu.
Pełzająca rewolucja znowu sięga w swej walce z PiS po sztandarową instytucję PRL-u - CZD.
Nie wchodzę w meritum sporu nadużywanego przez media i polityków.
Chcę tylko z własnego doświadczenia powiedzieć wam, jak to bywa w normalnych warunkach.
Po
pierwsze w instytucjach, które zatrudniają pracowników specjalistów dla
jednego zawodu może istnieć wyłącznie jeden związek zawodowy. Na
podstawie umowy rejonowej organizacji związku zawodowego z pracodawcą,
który akceptuje istnienie związku zawodowego na ternie swojego zakładu,
na konkretnych stanowiskach pracy mogą być zatrudniani wyłącznie
członkowie tego związku.
Pracownik musi spełniać określone kwalifikacje zawodowe, co potwierdza związek.
Także
związek zawodowy zawiera w imieniu pracowników kontrakt (zazwyczaj
czteroletni), w którym określone są wszystkie podstawowe warunki pracy, w
tym płace i ewentualny ich wzrost w okresie kontraktowym.
Po
upływie okresu obowiązywania kontraktu jest on albo przedłużany albo
renegocjowany. Jeśli nie dochodzi do porozumienia, umowa zbiorowa
przestaje obowiązywać, pracownicy mogą odejść do innych pracodawców, a i
pracodawca może zatrudnić nową załogę. Wolny wybór obu stron.
Nie może być tak, że któregoś dnia komuś przyśniło się, że zarabia zbyt mało i wywołuje strajk.
Renegocjacje
kontraktu odbywają się na tyle wcześniej, że w przypadku braku
porozumienia obie strony mogą iść swoimi drogami, ale klienci instytucji
nie odczuwają w najmniejszym stopniu tego konfliktu.
To, co dzieje się w Centrum Zdrowia Dziecka, to zbrodnia.
Osoby,
które odchodzą od łóżek pacjenta odmawiając chorym pomocy, powinny być
ścigane z urzędu tak samo, jak ktoś, kto poszkodowanemu w wypadku
drogowym na ulicy odmawia pomocy, tak jak się ściga kierowcę, który
ucieka z miejsca wypadku.
Byłem kiedyś członkiem zespołu negocjującego kontrakt z pracodawcą. Reprezentowałem tam swoich kolegów,
członków związku zawodowego, niezależnie od faktu, że byli tam też oficjalnie
wybrani na swe stanowiska funkcyjni związku.
Reprezentowałem swoją zmianę i moja rola polegała na przekazywaniu
aktualnego stanu negocjacji kolegom ze zmiany i ich opinii grupie
negocjacyjnej.
W rokowaniach brali udział: przedstawiciel
właściciela zakładu, manager i specjalnie zatrudniony przez firmę prawnik
specjalista, a ze strony pracowniczej członkowie kierownictwa okręgowego
związku zawodowego, my - reprezentanci załogi i prawnik zatrudniony
przez związek zawodowy.
Pracodawca informował o sytuacji
ekonomicznej firmy i możliwościach realizacji naszych oczekiwań, przy
czym nie musiał ujawniać szczegółowych danych księgowych (majątku,
zysków itp).
Ustalenia, do jakich doszło w trakcie negocjacji,
były prezentowane wszystkim związkowcom. Były poddawane pod głosowanie
(tajne) do zatwierdzenia, przy czym wystarczała do ich akceptacji zwykła
większość głosów.
Jeśli nie dochodziło do porozumienia z
pracodawcą, my załoga mogliśmy zorganizować pikietę przed zakładem
informującą opinię społeczną o konflikcie.
Jednocześnie mogły
być podejmowane przygotowania do strajku, który musiał być akceptowany
zarówno przez załogę, jak też przez zarząd okręgowy związku. W trakcie strajku płace nie były wypłacane pracownikom i to związek zawodowy przyjmował strajkujących na swój garnuszek. Miał na to swój fundusz strajkowy ze składek członkowskich. Można strajkować na swój koszt.
W
trakcie strajku pracodawca miał prawo dla zapewnienia ciągłości
funkcjonowania instytucji oraz zapobieżenia strat (no, bo skąd wziąć
pieniądze na spełnienie żądań) zatrudnić inne osoby. Często z innych
zakładów o podobnym charakterze pracy i nie byli oni uważani za
łamistrajków.
Zakład funkcjonował normalnie.
To, co
dzieje się w CZD, woła o pomstę do nieba. Pielęgniarki chcą więcej
pieniędzy manifestując swoje lekceważenie potrzeb pacjentów.
Media
i opozycja pieją z zachwytu i kombinują, jak przy okazji dowalić PiS-owi.
Jak na razie tylko szukają haków na Ministra Zdrowia, choć rząd tak
naprawdę nie ma z zatrudnianiem pielęgniarek nic wspólnego.
Nikt
też nie mówi nic o tym, jak naprawdę wygląda sytuacja. W telewizorni
pokazują nam tabuny wałęsających się pielęgniarek. Chcą zatrudnienia
dodatkowych koleżanek, wyższych płac wtedy, gdy ciśnie się na usta
pytanie, czy ich aż tyle tam potrzeba.
Wszystko w trosce o pacjentów, których panie "pielęgniarki" pielęgnują od dłuższego czasu tylko we wspomnieniach. Mają ich w realu "w głębokim poszanowaniu".