Dzisiejsza komunikacja we Lwowie: żółto-czerwone, sędziwe trolejbusy, żółte „marszrutki”, czyli prywatne, zatłoczone mikrobusy, wreszcie kolorowe ‒ w zależności, jakie wożą reklamy ‒ tramwaje. Zabawne, dzisiejsi włodarze grodu Lwa pewnie nawet nie pamiętają, że kolorami „drugiego Lwowa” ‒ czyli Wrocławia ‒ są również żółty i czerwony, czyli barwy tutejsze trakcji trolejbusowej.
Stary budynek lotniska stoi pusty po lewej stronie. Po prawej nowoczesny port lotniczy, który oddawano z takim pośpiechem, że górne piętro straszy pustymi pomieszczeniami. Lotnisko ma patrona ukraińskiego, a może ściślej biorąc ‒ ruskiego. Książę Dmytro Halicki ma pokazać „właściwe” korzenie miasta, bądź co bądź, przez zdecydowanie największą część własnych dziejów ‒ polskiego.
Na lotnisku napisy ‒ demonstracje w wielu językach: „Ukraina jest krajem wolnym od korupcji. Łapówka jest czynem karalnym”. Najpierw po ukraińsku i angielsku, a potem w językach wszystkich sąsiadów tego kraju: po polsku, rosyjsku, białorusku, słowacku, węgiersku i rumuńsku.
Od Sambora jadąc w prawo dojedzie się do Starego Sambora ‒ a stąd tylko rzut kamieniem przez granice do polskich Ustrzyk Dolnych. Można też dojechać do całkiem przygranicznych Mościsk ‒ ze sporą polską mniejszością i polską szkołą ‒ w których byłem przed laty. Ale ja docieram do miasta „ojca chrzestnego” UPA i ukraińskiego szowinizmu ‒ Stepana Bandery. To Sambor. Na rynku monstrualny maszt z niebiesko-żółtą flagą. Dokładnie naprzeciwko kolejne trzy bandery na wysokich masztach: Ukrainy, UPA (czerwono-czarna) i Unii Europejskiej. Trzy razy „U” ‒ w dość jednak egzotycznym zestawieniu. W siedzibie tutejszej Rady Miasta sztandar z jeleniem ‒ niekwestionowanym symbolem grodu oraz obraz Matki Boskiej i wielka ukraińska flaga, zwieńczona metalowym Tryzubem. Piję wodę mineralną „Truskawiecka” ‒ to od innego kresowego miasta ‒ Truskawca. Dotąd wszędzie pojono mnie, jeśli już wodą, to wyłącznie „Morszyńską” ‒ też od miasta, tyle że „Morszyn”.
W czasie zwiedzania Ziemi Samborskiej, podczas jazdy samochodem, usiłuję robić notatki. Efekt: kulfony na przemian z gryzmołami. To przez te katastrofalne, nawet w aglomeracjach, drogi i jezdnie. Wertepy przynoszące identyczny rezultat, co afrykańskie bezdrożna: hieroglify na papierze.
Drogi na obecnej „Ukrainie Zachodniej” doprawdy są fatalne. Nic dziwnego, że londyński bank EBRD (po polsku po prostu: EBOR) ma tu skredytować nawet aż 6-7 autostrad, w tym te od unijnej granicy z Węgrami. Kolejnych 100 milionów euro ma z kolei pójść na transport miejski. Zachodnie ‒ bo nie polskie, niestety ‒ firmy zacierają ręce. Wiedzą, że to nie będzie finansowa „ulica jednokierunkowa” i środki z Brukseli po części wrócą na sprytny ‒ bo grający na, a jakże, wspólnych europejskich wartościach ‒ Zachód...
Stoję na Placu Mickiewicza. Nieopodal kultowy hotel „George” opisywany setki razy w epopejach o przedwojennym, polskim Lwowie. Francuz, pracujący za pieniądze z Brukseli i nadzorujący wdrażanie unijnych projektów (a czemu nie Polak?) mówi grupie cudzoziemców, że polski tramwaj we Lwowie był najstarszym czy jednym z najstarszych w Europie. Kiwam głową w zadumie: opodal znajduje się linia tramwajowa „Bandera”...
*tekst ukazał się w czerwcowym "Nowym Państwie"