Wczoraj w Brazylii oficjalnie rozpoczęły się XXXI igrzyska olimpijskie. Właśnie tak: igrzyska – a nie olimpiada, jak czasem potocznie się mówi, bo termin „olimpiada” oznacza czteroletni okres pomiędzy igrzyskami.
Gospodarzem tego największego sportowego święta jest największy kraj Ameryki Łacińskiej, borykający się, po okresie prosperity, z olbrzymimi trudnościami gospodarczymi i społecznymi. Ponadto Brazylia pogrążyła się w chaosie politycznym. Państwo to bowiem nie ma w praktyce prezydenta, bo do niedawna urzędującą, mającą bułgarskie korzenie Dilmę Rousseff odwołano, co na świecie zdarza się bardzo rzadko. Zamęt jest tym większy, że poprzedniemu prezydentowi, którym był bardzo popularny Luiz Inácio Lula da Silva, postawiono z kolei zarzuty korupcyjne. Stąd wielu Brazylijczyków ma w nosie igrzyska i protestuje przeciw nim, uważając, że dla elit politycznych są tylko zasłoną dymną. Skądinąd coraz więcej obywateli miast, w których igrzyska są lub miast, które chcą je zorganizować, mówi „nie”. Tak w ostatnim czasie uczynili mieszkańcy Krakowa i Monachium. Może to sygnał, aby sport wrócił do korzeni i przestał być jedynie dodatkiem do komercji?
*komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (06.08.2016)