Wydaje się, że sprawy mają się tak: prezes Jarosław Kaczyński, zdając sobie sprawę ze swojego 50-procentowego negatywnego elektoratu (taki procent badanych zgłasza nieufność wobec prezesa, przy 31% zaufania – wg. badania CBOS), postanowił chować się w kolejnych kampaniach wyborczych, wystawiając na kandydatów ludzi z drugiego szeregu. Podstawowym atutem tych ludzi jest absolutne oddanie prezesowi, dające nadzieję, że nie powtórzą przypadku Kazimierza Marcinkiewicza, który kiedyś śmiał „wybić się na niepodległość”. Jeśli więc nominaci Jarosława Kaczyńskiego nie są politycznymi samobójcami (a trudno ich o to podejrzewać), to doskonale wiedzą, do czego prowadzi polityczne wyemancypowanie w PiS – od Ludwika Dorna, „trzeciego bliźniaka” zaczynając, przez Elżbietę Jakubiak, Jacka Kurskiego itd., aż na Zbigniewie Ziobrze, prawie już namaszczonym „delfinie”, kończąc.
Tak więc Beata Szydło ma się miło uśmiechać i przygarniać do matczyno—premierowskiego serca strapionych Polaków, by odsunąć z ich oczu widmo powrotu Antoniego Macierewicza, wciąż beznadziejnie (wraz z prezesem) zabłąkanego w smoleńskiej mgle. Pani Beata może być nawet w tym dobra – wyraźnie widać, że Polacy spragnieni są nowych twarzy w polityce, nawet jeśli te twarze to jedynie „zasłona dymna”. Tego, że tak się właśnie sprawy mają, nie próbuje nawet ukrywać Prezydent elekt, który tuż po wyborze deklarował, że chce być prezydentem wszystkim Polaków, by zaraz potem pojawić się na konwencji wyborczej PiS i wyraźnie wesprzeć partyjną kandydatkę na premiera. Nie tylko, słowem, ale też czynem, w świetle kamer przekazując jej na potrzeby kampanii swój Duda-bus. No cóż, prawdziwy prezydent wszystkich Polaków; ten, co to ma łączyć, a nie dzielić. Chociaż, z drugiej strony, trudno nie przyznać, że jakaś logika w tym jest – wszak to liderzy PiS-u zwykli dzielić Polaków na tych prawdziwych i całą, ”nieprawdziwą” resztę. Przy tym założeniu Prezydent – elekt jest od tych wszystkich „prawdziwych”, a w stosunku do pozostałych już niczego nie musi udawać.
Można by sobie tak niewinnie żartować, gdyby nie fakt, że cała ta sytuacja może rodzić poważne konsekwencje dla państwa. Oto nagle może się pojawić ośrodek władzy (współczesny Sulejówek z prezesem PiS), będący poza jakimkolwiek konstytucyjnym nadzorem. Z marionetkowym prezydentem i takim też premierem. I z wszystkimi nitkami w ręku Jarosława Kaczyńskiego. Oraz jego doradców w rodzaju wspomnianego już A. Macierewicza.
To niepokojąca i niebezpieczna wizja. Trochę trącąca jeszcze inną, słusznie minioną epoką: niby był rząd, niby był parlament, a i tak władza spoczywała w rękach Pierwszego Sekretarza. Czyżby historia miała zatoczyć koło?